czyli szklanka do połowy pełna.
Moja książeczka „Jeżyk zwany Pajacykiem” opowiada o jeżyku – maskotce, którą pewna dziewczynka porzuciła w szpitalu. Połowa akcji książeczki tam się toczy. Ponieważ opowieść częściowo zainspirowana jest prawdziwymi wydarzeniami z życia mojej rodziny, jestem z nią bardzo związana emocjonalnie.
W piątek dowiedziałam się, że wygrałam konkurs.
Za tydzień miała się odbyć gala wręczenia nagród w Kielcach. Moja radość była ogromna. Chciałam się dobrze przygotować. Obmyślałam kreację, planowałam zakupy, analizowałam trasę, zamierzałam kilka razy przeczytać swoją książkę. A tu, mniej lub bardziej niespodziewanie,
w niedzielę wylądowałam z córeczką w szpitalu…
No, masz! – myślałam. – Nie kupię sukienki, nie zrobię fryzury… O ile w ogóle będę mogła pojechać na galę…
Szpital, izba przyjęć, czekanie, nerwy, wenflon, płacz dziecka – dokładnie tak, jak w książeczce.
Panie Boże – myślałam – to niemożliwe, to zbyt dosłowne, ale ja chyba w ten sposób mam się przygotować do gali.
Czuję, że to nie przypadek, że mam tu teraz być.
Tylko dlaczego córeczka musi być w to wplątana?
Mijały dni w szpitalu. Ja byłam nadzwyczaj spokojna. Pielęgnowałam córcię, czytałam kopię mojej książeczki i z nadzieją, że jednak pojadę na galę, w myślach przeglądałam szafę w poszukiwaniu odpowiedniego stroju.
W środę były Mikołajki. Córeczka spała w łóżeczku, kiedy Obcy Duży Czerwony Pan położył jej na poduszce prezent. Maskotkę. Jeżyka.
Zaniemówiłam z wrażenia.
Moja twarz rozpromieniła się w uśmiechu, a myśli poszybowały wysoko, wysoko…
z dziękczynieniem

Zdjęcie ze strony lubliniec.naszemiasto.pl
Zostaw Komentarz